Dziś zapraszam Was do przeczytania wywiadu, który przeprowadziłam z Aleksandrą Suławą, autorką poruszającego reportażu „Przy rodzicach nie parlować”. To jedna z najlepszych lektur poświęconych emigracji oraz polskości we Francji, jaką miałam okazję przeczytać. Ta tematyka jest mi szczególnie bliska z uwagi na moje własne emigracyjne doświadczenia. Autorka bardzo prawdziwie pisze o Francji i Polsce, bez upiększania nierzadko brutalnej rzeczywistości i nie unikając tematów tabu.
Decyzję o opuszczeniu kraju – swoją i innych – postrzegam zazwyczaj jako całkowicie autonomiczną, nierozerwalnie związaną z osobistą historią danej jednostki. Tym samym byłaby podyktowana moja decyzja, gdybym któregoś dnia zdecydowała się na powrót do Polski. Jednak historia emigracji tysięcy Polaków do Francji w latach 20. oraz ich reemigracji prawie trzydzieści lat później pokazuje, że nierzadko bywamy częścią czegoś większego niż my sami. Kieruje nami historia i społeczne prądy, którymi płyniemy, niesieni przez potężne wiry, a przyjrzeć się im z bliska, z perspektywy, na chłodno – możemy dopiero dziesiątki lat później. Tak jak możemy to zrobić dzięki tej książce.
– Skąd zrodził się pomysł na napisanie książki „Przy rodzicach nie parlować”? Jak to się stało, że historia Twojego dziadka cię zawołała i tak mocno porwała?
– Historia Polaków, którzy w 20-leciu międzywojennym wyjechali do pracy nad Sekwanę, a po II wojnie światowej, odpowiadając na apel komunistycznych władz, wrócili do kraju, ma w sobie wszystko, co powinna mieć dobra opowieść. Mamy w niej przełomowe wydarzenia historyczne: odzyskanie przez Polskę niepodległości, wielki kryzys, II wojnę światową, powojenne przejęcie władzy przez komunistów. Mamy indywidualne losy, zaplątane w te przełomowe wydarzenia, które na podręcznikową historię rzucają zupełnie inne, o wiele bardziej intymne światło. Mamy również emocje, silne i skontrastowane – z jednej strony: żal, strach, rozgoryczenie, frustrację, z drugiej: nadzieję, miłość, solidarność, patriotyzm. Mamy wreszcie uniwersalny poziom opowieści, która, choć z jednej strony może być odczytywana jako narracja o emigracji i reemigracji konkretnej grupy Polaków, może być też interpretowana jako historia o poszukiwaniu swojego miejsca na świecie – o tym, co dany punkt na mapie czyni domem, co sprawia, że zamieszkujący go ludzie, ich kultura, mentalność, obyczajowość, stają się nam bliskie. O tożsamości, patriotyzmie, adaptacji. Kiedy masz szczęście obcować z taką historią na co dzień, słuchać o niej w rodzinnych opowieściach, oglądać ją utrwaloną na zdjęciach, żal byłoby jej nie zgłębić, nie spisać, nie pokazać jej światu.
– Czym dla Ciebie jest patriotyzm?
– Jednym z tych pozornie podstawowych pojęć, które nie dają się ani łatwo zdefiniować, ani łatwo zrozumieć. Szkolne eksplikacje, łączące go z „miłością do miejsca urodzenia”, „gotowością obrony ojczyzny”, „dumą z pochodzenia”, „szacunkiem do historii i tradycji”, wydają mi się nie tylko jednowymiarowe, ale również anachroniczne, wyrastające z ducha epoki państw narodowych. Dodatkową trudnością w rozmowach o patriotyzmie jest fakt, że pojęcie to lubi być instrumentalnie wykorzystywane przez różne grupy ideowe i polityczne. Jednym próbuje się go narzucić, innym – odmawia do niego prawa. To wyjątkowo naganne działanie, bo patriotyzm, tak samo jak miłość, solidarność, nadzieja, jest wartością uniwersalną, do której prawo ma każdy człowiek.
Każdy też, jak przypuszczam, ma prawo do definiowania go na swój sposób. Dla mnie patriotyzm jest przede wszystkim elementem tożsamości. Utrwalonym poczuciem związku z danym miejscem, z zamieszkującymi go ludźmi oraz z jego materialnym i niematerialnym dziedzictwem. W warstwie emocjonalnej przejawia się on jako poczucie bycia „skądś” i „podobnym do kogoś”. Na poziomie gestów zaś manifestuje się jako zainteresowanie danym miejscem, aktywna troska o jego aktualną i przyszłą kondycję, umiejętność postawienia dobra wspólnego ponad własną ambicją czy komfortem.
W tych moim refleksjach celowo posługuję się słowem „miejsce”, a nie „kraj” czy „ojczyzna”. Desygnat patriotyzmu często bowiem nie współgra z aktualnymi geopolitycznymi podziałami. Można żywić patriotyczne uczucia do kraju, którego istnienie nie jest faktem, a jedynie nadzieją (o czym Polacy doskonale wiedzą), można być patriotą wobec nie całego kraju, a jedynie regionu albo odwrotnie – nie jednego kraju, ale zespołu krajów (znam wiele osób, które mówią, że dla nich ojczyzną jest nie tyle sama Polska, co Europa).
Co ciekawe, w mojej opinii patriotyzm, choć trudno się definiuje, łatwo daje się rozpoznać. To właśnie on sprawia, że na widok pewnych elementów krajobrazu, na dźwięk charakterystycznych słów czy melodii, w reakcji na smak czy zapach, w naszych głowach pojawia się myśl: „tak, to właśnie jest moje miejsce”.
– Co jest w Polsce takiego, że się za nią tęskni, że nie można o niej zapomnieć?
– Wydaje mi się, że chodzi nie tyle o samą Polskę, co o wspomnienia z nią związane. Rodzice moich bohaterów opuszczali kraj nad Wisłą zwykle jako – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – młodzi dorośli. Emigrując do Francji mieli po dwadzieścia, trzydzieści lat – byli więc w wieku, w którym człowiek z jednej strony wciąż ma przed sobą większość życia, z drugiej – zakończył już etap najbardziej intensywnego odkrywania świata. Zabawa z kolegami z dzieciństwa, wyjątkowość dni takich jak Boże Narodzenie czy pierwsza komunia święta, domowe rytuały dające bezpieczeństwo i młodzieńcze bunty skierowane przeciwko nim, wyzwania pierwszej pracy, ekscytacja pierwszej miłości… Nasze dzieciństwo i młodość są zapisane takimi „pierwszymi razami”, które w pamięci odciskają się jako bardzo silne wspomnienia. Gdy do nas wracają, nie są zawieszone w próżni, ale towarzyszą im określone krajobrazy, smaki, zapachy, nierzadko bardzo intensywne. Dla osób wyjeżdżających do Francji tą scenerią dobrych lat dziecinnych była właśnie Polska. Pamięć o kraju, który opuścili, splatała się w nich z pamięcią o często szczęśliwych latach młodości i dzieciństwa. Do tej tęsknoty za „sobą samym sprzed lat” dochodziła również tęsknota za pozostawionymi w kraju bliskimi oraz za życiem w miejscu, które, choć nie było może krainą dostatnią i beztroską, było terenem znajomym, swojskim, przewidywalnym. W obliczu typowych dla emigrantów bolączek, takich jak poczucie wyobcowania, izolacji, dezorientacji, uciekanie myślami do oswojonej krainy pierwszych lat życia, wydaje się naturalnym mechanizmem.
– I to samo pytanie o Francji. Czy chodzi tu tylko o komfort życia, czy o coś więcej?
– Dla tych, którzy wyjechali do Francji w latach 20. i 30., znajomą krainą, do której się tęskniło, była Polska. Jednak dla ich dzieci, które urodziły się i wychowały nad Sekwaną, a po II wojnie światowej decyzją rodziców przyjechały na „Ziemie Odzyskane”, obiektem tęsknoty była Francja. Mechanizm stojący za tymi emocjami był taki sam – „zblatowanie” istotnych, pozytywnych wspomnień i obrazów z konkretnym miejscem na Ziemi. To nie była tęsknota „za krajem”, ale „za sobą samym z lat młodości”, jak czasem zdarzało mi się usłyszeć przy okazji pracy nad książką.
Oczywiście Francja była – a przynajmniej bywała, bo różne były okresy – krajem, który dawał się kochać. Stojąca na wyższym poziomie ekonomicznego rozwoju niż II RP, a później szybciej odradzająca się z wojennej zawieruchy, oferowała emigrantom elementy życia codziennego, które w ojczyźnie pozostawałyby dla nich niedostępne lub bardzo trudno dostępne. Kilkupokojowe mieszkania z kuchnią i ogrodem, stabilne zatrudnienie, ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne, szkoły dla dzieci, bogata kultura czasu wolnego – to tylko kilka pozycji z długiej listy. We wspomnieniach emigrantów często pojawiają się podobne obrazki: rzędy długich, zadbanych robotniczych domów, trawniki, na których chłopcy grają w kulki, a dziewczynki bawią się lalkami, ojciec wychodzący do pracy w kopalni i mama, która w domu, na maszynie do szycia, wyczarowuje modne kreacje. Zabawy taneczne z muzyką z akordeonów, codzienne przysmaki, takie jak croissanty czy bułeczki z czekoladą, atrakcje w postaci objazdowego kina, a także – wzajemna życzliwość, łącząca grupy sąsiadów, niezależnie od ich pochodzenia. To wszystko składało się na obraz krainy może nie beztroskiej, ale wystarczająco przyjaznej i dostatniej, by dało się w niej wieść szczęśliwe życie. To obraz i świat, za którym tęskniło się tym bardziej, że bardzo kontrastował on ze standardem życia, jaki czekał na reemigrantów po przyjeździe do Polski.
– Co sprawiło, że Polacy we Francji odnaleźli swój dom? I czy mogę powiedzieć „swoją drugą ojczyznę”?
– Polacy wyjeżdżali do Francji na mocy umowy, jaką obydwa kraje zawarły w 1919 roku. Jej celem było z jednej strony uwolnienie Polski od nadmiaru zbędnej siły roboczej (powojenna Polska borykała się z ogromnym bezrobociem), a z drugiej – zapewnienie Francji rąk do pracy, niezbędnych przy odbudowie kraju. Nie ma więc wielkiej przesady w stwierdzeniu, że początkowo Francuzi witali Polaków z otwartymi ramionami. Starali się wspierać ich w procesie adaptacji nie tylko poprzez rozwiązania administracyjne, takie jak wspomniane już ułatwienia w zakwaterowaniu czy dostępie do edukacji, ale również poprzez czystą ludzką życzliwość. W pamiętnikach emigrantów zachowały się liczne opowieści o Francuzach, którzy na migi tłumaczą niedoświadczonym Polakom tajniki pracy pod ziemią, zdezorientowanym przyjezdnym pomagają nieść walizki, cierpliwie, na palcach pokazują cenę wiktuałów na targu, zapraszają do domu, by posłuchać płyt, dzielą się przepisami na lokalne specjały itd. – Polacy zaś zdawali się być otwarci na to kulturowe zderzenie. Z jednej strony starali się pielęgnować własną tożsamość, m.in. ucząc dzieci języka polskiego czy angażując się w działalność organizacji polonijnych, z drugiej – z ciekawością przyglądali się zwyczajom Francuzów, nierzadko wplatając je do własnej codzienności. Na drugim biegunie tych pozytywnych doświadczeń stoją jednak opowieści o zdecydowanie negatywnym zabarwieniu. W okresach, gdy nad francuską gospodarkę nadciągały czarne chmury (szczególnie w okresie Wielkiego Kryzysu), do głosu dochodziły ksenofobiczne nastroje. „Idźcie skąd przyszliście!”, „brudny Polak”, „brudna Polka” – takie komentarze nie należały do rzadkości.
Mówiąc o integracji polskich emigrantów z Francuzami, warto zwrócić uwagę na jeszcze dwa aspekty. Pierwszym było zaangażowanie naszych rodaków w ruch robotniczy nad Sekwaną. Nie wszyscy, ale znaczna grupa polskich emigrantów włączyła się w działalność tamtejszych związków zawodowych, biorąc udział w strajkach i domagając się poprawy warunków pracy i płacy. Przez swoich francuskich kolegów postrzegani byli często jako odważni, zdeterminowani, solidarni. Drugim epizodem o niebagatelnym integracyjnym znaczeniu była walka emigrantów w szeregach francuskiego ruchu oporu w czasie II wojny światowej. Jak podają historycy, we francuskim résistance walczyło ok. 40 tys. Polaków, a wielu z nich te akty oporu przypłaciło śmiercią. Francuzi do dziś pamiętają o ich bohaterskich czynach – wydają okolicznościowe kartki, montują pamiątkowe tablice, składają kwiaty. W czasie wojny już nikt nie używał określeń typu sale polonais, mówiono za to nos amis, nos camarades.
– Jeśli ojczyznę przyrównać do matki, to jaką matką jest Polska a jaką Francja?
– Pozostając w poetyce tej metafory: relacja matki i dziecka chyba nigdy nie jest jednolita. Ma swoje lepsze i gorsze momenty, mniejsze i większe wyzwania, okresy, kiedy przepełnia je miłość oraz chwile buntu i niezrozumienia. Tak samo przedstawiały się relacje bohaterów mojej książki z Polską i Francją. Te trudne momenty często były konsekwencją istotnych wydarzeń historycznych: wielkiego kryzysu, II wojny światowej, zapanowania reżimu komunistycznego w Polsce. To wtedy emigranci, a później reemigranci, musieli mierzyć się z biedą, ksenofobią, wyobcowaniem, politycznymi szykanami.
Na szczęście tą ciemną stronę relacji człowiek-państwo równoważyły momenty jasne. We Francji Polacy nauczyli się cenić drobne przyjemności życia: uprawianie ogródka, smaczny posiłek, modne ubranie, przejażdżkę na rowerze, taniec. Tam też odkryli moc aktywizmu społecznego i nauczyli się, jak wiele można dokonać solidarnym działaniem. Powojenna Polska dała im zaś możliwość awansu społecznego, wyrwania się z zaklętego kręgu pracy pod ziemią i wspięcia się na wyższe szczeble drabiny społecznej. Jeden z bohaterów powiedział mi kiedyś z dumą, że gdy dziś odwiedza Francję i patrzy na drogę zawodową swoich kolegów, nie widzi nikogo, kto osiągnąłby tyle, co on.
– Czy Polacy emigrowali w czasie opisywanym w książce do alzackich kopalń?
– Tak, ale nie był to główny kierunek ich wyjazdów. Najwięcej Polaków osiedlało się w Nord i Pas de Calais. Według danych zgromadzonych przez badaczkę emigracji, Halinę Janowską, zamieszkiwało ich tam od 60 do 120 tys. w jednym departamencie. Bywały osiedla górnicze, w których 60, 70, nawet 80 proc. mieszkańców było Polakami. Na takie miejsca Francuzi mówili żartobliwie „mała Polska” albo „Częstochowa”, a emigranci w pamiętnikach notowali, że „młodzież francuska całkiem nieźle mówi po polsku”. Takie historie nie były jednak udziałem Alzacji. Tam, jak czytamy u Janowskiej, zagęszczenie ludności Polskiej było kilkukrotnie mniejsze – od 5 do 20 tys. osób w departamencie.
– Jaki wpływ historii swojego dziadka odnajdujesz patrząc na swoje życie?
– Wydaje mi się, że doświadczenie emigracji, nawet jeśli nie osobiste, a „odziedziczone”, daje rodzaj otwartości na świat. Wyposaża w rodzaj ustawienia fabrycznego, jakim jest entuzjastyczne (a nie lękliwe czy agresywne) podejście do nowego, do innego, do zmiany. Uświadamia, że miejsce urodzenia nie musi być miejscem, w którym przeżyje się całe życie. Że czasem swojej ojczyzny trzeba dopiero poszukać. I co więcej – że ojczyzna wcale nie musi być jedna – że z wieloma miejscami może łączyć nas silne poczucie więzi, a wielość ta będzie wartością. Również dzięki dziadkowi Francja nigdy nie będzie dla mnie krajem „jak każdy inny”. Myśląc o niej, zawsze będę myślała jako o miejscu bliskim, w którym moja rodzina napisała jeden z rozdziałów swojej historii.
– Jakie masz dalsze plany pisarskie? Temat Francji i polskich historii z nią związanych jest dla ciebie wyczerpany?
– Jedna książka na pewno nie jest w stanie wyczerpać tematu losów 500 tys. ludzi, którzy w 20-leciu międzywojennym wyjechali do pracy do Francji. Już po publikacji książki odebrałam wiele telefonów i wiadomości, w których czytelnicy dzielili się swoimi rodzinnymi opowieściami, pokazywali zdjęcia i dokumenty. Każda z nich w jakiś sposób dopełniała lub rozszerzała wątki zawarte w moim reportażu. A przecież „Przy rodzicach nie parlować” to tylko mały wycinek długiej historii polskiej emigracji nad Sekwanę. Czy pozostałymi fragmentami zajmę się ja, czy może doczekają się one innego narratora – czas pokaże.
Poniżej zamieszczam również dwa cytaty z książki, które szczególnie zapadły mi w pamięć:
Dogadać się czy zrozumieć to jednak nie to samo, co mówić biegle i czuć się jak u siebie. To potrafiły tylko dzieci. Zwłaszcza te urodzone już we Francji chłonęły język z właściwą młodym umysłom łatwością. W domu za parlowanie, czyli mówienie po francusku, można było czasem dostać manto, ale w innych sytuacjach to parlowanie było jak wybawienie. Mali wirtuozi gramatyki, mistrzowie akcentu, eksperci od koniugacji z bogatym słownikiem stawali się tłumaczami rodziców. Pisali listy, wypełniali formularze, przykładali gazety. Byli jak posłańcy między tymi dwoma światami, które mimo wysiłków i dobrej woli nie chciały się spiąć. Kursowali między nimi tak często, że sami przestawali wiedzieć, do którego naprawdę należą.
Gdybym miała określić polityczną orientację reemigrantów, powiedziałabym, że byli ludźmi o lewicowych poglądach, którym zależało na poprawie warunków pracy i życia. Ich głównym celem był powrót do Polski, jakakolwiek by ona była. Wracali więc do domu, do siebie, tylko to się liczyło. Mieli w głowie zapał, solidarność, myśl o społecznych projektach. Nie musieli tego robić, mogli zostać we Francji i spokojnie żyć.
Materiał przygotowany we współpracy z Wydawnictwem Czarne.
Zapraszam Was do podzielenia się refleksjami zarówno po lekturze książki, jak i wywiadu z samą autorką. Mimo że od opisywanych w reportażu wydarzeń upłynęło już prawie sto lat, to mam poczucie, że wiele z moich czytelniczek-emigrantek mogło odnaleźć w nich cząstkę siebie. Który fragment poruszył Was najbardziej? Czym dla Was jest dziś emigracja i patriotyzm?